poniedziałek, 15 października 2012

Bombaj, czyli tam i z powrotem

fragmenty garderoby mojej i Louise
Piątek. 5.10.2012. Zaczyna się exeat! :D
Z tego względu na lekcje nikt nie zwracał szczególnej uwagi. Esej na L&L oddałam, WR przeszły sobie jakoś, poszłam też sprawdzić, czy nie dostałam przypadkiem jakiejś paczki czy listu. Nie ma nic smutniejszego niż zawód, kiedy przechodzi obok Ciebie pracownik kampusu z milionem paczek w ręku, a żadna nie jest do Ciebie :C
Zaraz po lunchu, uzbrojone w bagaże i exeat form (zgodę naszego wada parent na wyjazd z umieszczonymi informacjami o naszym pobycie, z kim jesteśmy w grupie, gdzie mieszkamy i jaki jest na nas namiar telefoniczny) udałyśmy się do autobusu.
Teraz może czas na wyjaśnienie, gdzie w końcu zdecydowałam się pojechać: generalnie wszyscy ludzie z kampusu mieszkający w Bombaju musieli odpowiadać przez ostatnie 2 tygodnie na miliony zapytań odnośnie tego, czy mogą przenocować dane osoby. Jakiś czas temu, zanim jeszcze ktokolwiek zaczął myśleć o exeat, w pokoju wspólnym mojej wady rozmawiałam z Amritą, pierwszoroczną z Bombaju właśnie, która zaoferowała mi hosting. Wówczas nie byłam pewna, z kim, gdzie i po co pojadę, ale zostawiłam otwarte drzwi. Jak się okazało, bardzo słusznie - gdy spytałam jej dwa dni przez exeat, czy mogłabym się u niej zatrzymać, okazało się, że podjęła się organizacji wycieczki i hostingu dla 20 (!) osób, z jedzeniem, z transportem do i po Bombaju włącznie. I, co najcudowniejsze, uwzględniła mnie w swoich planach hostingu :)
Tak więc tuż po lunchu grupa naszych 20 dziewczyn (tak się jakoś złożyło) wpakowała się do busa z miejscami siedzącymi dla osób siedemnastu, ale jakoś dałyśmy radę. W drodze zaczęłam z Mary oglądać "Donnie Darko", ale dopadły nas obie mdłości z powodu klimatyzacji (ach, wspomnienia z jazdy do domu Szwagropolem z podobnymi przypadłościami <3), więc Donnie i jego spadające silniki samolotów musiały poczekać.
Na miejsce dotarłyśmy o 21, wyjeżdżając o 15 - czekały nas spore korki. Już z samego busa byłam w stanie zobaczyć, że Bombaj to przede wszystkim miasto kontrastów. Jak i całe Indie zresztą: na tej samej ulicy luksusowy sklep z Raybanami, a za 20 m na chodniku zrobiony z czego się da namiot, w którym mieszka cała rodzina. Po drodze jakieś nagie dziecko, uliczny straganiarz (dowiedziałam się w końcu, że te kolorowe opakowania to niestety nie prezerwatywy, a rozmaite środki odświeżające oddech) i nowiuteńkie auto.
Turyści lgną do Colaby, centralnej dzielnicy znajdującej się na południu miasta, jednak ceny hoteli, hosteli i wszystkiego, co z mieszkaniem związane, są w Colabie ogromne. Jak się okazało, Amrita mieszka w dzielnicy Goregaon w północnym Bombaju. Kiedy tylko zobaczyłam, jak wjeżdżamy na parking dwudziestokilkupiętrowego apartamentowca z basenem, wiedziałam, że nie będzie źle :D
widok z okna
Mieszkanie na 10. piętrze było prześliczne: nowoczesne, przestronne, przytulne. Przywitali nas rodzice Amrity z babcią, służącą i przyjaciółmi rodziny (w końcu to Indie :D). Do naszej dyspozycji była sypialnia rodziców Amrity (ogromne łóżko i wypożyczone na tę okazję materace) oraz jej pokój.
Rodzice Amrity okazali się bardzo energicznymi, niesamowicie przyjaznymi ludźmi - to samo jej młodsza, 12-letnia siostra, choć była dość nieśmiała.
Ledwo się rozstawiłyśmy z bagażami, kolację podano do stołu. I kiedy tak siedziałyśmy, jedząc i rozmawiając ze sobą i rodziną Amrity, patrzyłam na te wszystkie pyszności na stole (pyszna zupa, niesamowity ryż, wspaniale doprawiony kurczak i krewetki - tak, można się było spodziewać, że mój wegetarianizm długo nie przetrwa) i czułam po raz pierwszy odkąd tu jestem, że ktoś naprawdę o mnie dba w domowy sposób, dopieszcza i serwuje posiłki pytając, czy nie chcę jeszcze. I nawet jak nie chcę, donosi kurczaka. Poczułam, jak dobrze mieć rodzinę chociażby ze względu na to - niezłe posiłki w kafeterii nie zastąpią domowego ciepła. Chociaż kwestia tego, jak bardzo domowe było to jedzenie, jest dosyć sporna - pani Babu przynosiła nam z kuchni przygotowane posiłki, ale zajmowała się jedynie pilnowaniem ich przygotowywania, gotowaniem zajmowała się służąca z pomocnikami.
Patrzyłam na mieszkanie, widok z okna na nocny Bombaj, pomyślałam o wspaniałej kolacji, jaką właśnie zjadłam - i jedyne, co czułam, to ogromną wdzięczność dla Amrity i jej rodziny. Gdy więc po kolacji dziewczyny się rozproszyły (głównie na łóżko, bo było niesamowicie wygodne), ja odczułam potrzebę porozmawiania z rodzicami Amrity i samą Amritą, żeby okazać, jak bardzo wdzięczna jestem już pierwszego dnia za wszystko, co dla nas robią. Zresztą zdarzało mi się hostować wiele osób i wiem, jak ważne jest okazanie wdzięczności i szacunku do gospodarzy - w końcu to oni zgodzili się na to, by 20 bab przyszło im wyżerać pyszności i zajmować łazienki :D
Tata Amrity siedział sobie właśnie na kanapie, kiedy weszłam do salonu. Podeszłam więc i jeszcze raz się przedstawiłam, skąd i kto ja jestem, i próbowałam wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna i jak bardzo dziękuję za to, że nam zapewniają wikt i opierunek w Bombaju. I że oczywiście czuję się zobowiązana do serdecznego zaproszenia do Polski. Pan Babu machnął ręką z uśmiechem i odpowiedział, że nie ma powodu, bym czuła tak ogromną wdzięczność - teraz na kilka dni stałyśmy się jego córkami, a córki się po prostu rozpieszcza :) Potem przeszliśmy na bardziej osobiste tematy - gdzie mieszkam w Krakowie, czym zajmują się moi rodzice, co robi pan Babu. Jak się okazało, pracuje w biznesie informatycznym.
Ledwie skończyliśmy rozmowę, z kuchni wyskoczyła pani Babu, wołając nas wszystkie na deser - 4 ogromne opakowania lodów waniliowych, amerykański sos czekoladowy, bakalie do wyboru, do koloru. Jak można się domyśleć, w tym momencie już wymiotowałam tęczą na znak dopieszczenia, wdzięczności i czystego szczęścia. Pałaszując lody z sosem i orzechami myślałam o tym, jak cieszę się, że dane mi jest spędzić tu weekend. Owszem, rodzina Amrity absolutnie nie miała problemu z pieniędzmi, ale w kontaktach z nimi zupełnie się tego nie czuło - zero snobizmu, samo ciepło.
Po pełnej wdzięczności rozmowie z panią Babu ruszyłam pod prysznic.
Prysznic. Radosny, nowoczesny, ładny. DOMOWY.
Po radosnej eksploracji łazienki zaczęłam szukać Amrity, żeby z nią porozmawiać o tym, jaka jest wspaniała :D Ktoś nam nawet zrobił w tym czasie zdjęcie:



Dowartościowawszy wszystkich wkoło poszłam spać.

Sobota rozpoczęła się dosą na śniadanie. I już odkryłyśmy pierwsze wady podróżowania w 20 osób: rozmaite priorytety poranne (ja: wstaję, jem, 10 minut i wychodzę, niektórzy: wstaję, 20 minut nic nie robię, zjem coś, wezmę 20 minutowy prysznic, nic nie robię, jak ktoś mi powie żeby się zebrać to ewentualnie się zbiorę) spowodowały spore nasze opóźnienie: wyjechałyśmy z parkingu o 11:30, ale przynajmniej zaowocowało to radosną sesją zdjęciową z autobusem z tymi, którzy poranne ogarnianie się przyswajają szybko :D

Happiness is easy - Pauline, ja, Marie i Mary
boss picture
Razem z Ilaydą (Turcja) jesteśmy jak zawsze pełne wdzięku
Bus zawiózł nas do galerii sztuki na dobry początek: planowo miałyśmy tam spędzić 30 minut, ale ja po zobaczeniu jednej wystawy stwierdziłam, że to nie do końca moje klimaty i razem z Mary i Chi (Wietnam) ruszyłam na zewnątrz. Jak się okazało, tuż obok znajdowało się mnóstwo znacznie bardziej interesujących rzeczy: Muzeum Księcia Walii na przykład, a na drodze do niego pełno sprzedawców rozmaitych pierdół, wróżbitów, rysowników i portreciarzy.




Do Muzeum Księcia Walii nie było czasu wejść, może następnym razem - dla zainteresowanych link
Gdy zobaczyłam książeczkę z 11 pocztówkami z Bombaju, przypomniałam sobie o wysyłaniu kartek.
- Panie, ile za tę książeczkę?
- 150 rupii.
- 150 rupii? To całkiem sporo!
- Ok, ile możesz dać?
- 75!
- 100!
- 80!
- 95!
- 90 i to moje ostatnie słowo!
- <smutna mina i patrzenie, czy mnie to rusza>
- <nie rusza>
- No dobra.
Mary: Hej, jesteś w tym całkiem niezła! :D

Szukam drobnych, same stówki. Jak się okazuje, dziewczyny też nie mają drobnych. Wręczam więc sprzedawcy stówkę, mówię "No dobra, dzisiaj masz szczęśliwy dzień :D" i odchodzę dalej. Późniejsza wieść o tym, że Amelia zakupiła książeczkę za 80 rupii skłania mnie tylko do tego, by na przyszłość bardziej się targować.

Przechadzając się ulicą zdałam sobie sprawę, że ta część Bombaju wygląda bardzo... europejsko. Wszystko przez brytyjską architekturę.


Mary, Chi, ja - wszystkie białe i ewidentnie turystki. Tak więc nawet jeśli 10 minut wcześniej kompletnie nie byłam wprawiona w odmawianie i ignorowanie sprzedawców, Indie szybko uczą asertywności. Nie, żebym miała z nią wcześniej problem :D
Moją uwagę przykuł jednak siedzący sobie na murku pan z rozrysowaną za plecami mapą dłoni i magicznych rzeczy, jakie można z tego wywróżyć. Wciąż miałyśmy 10 minut wolnego, więc kiedy usiłował przykuć moją uwagę, powiedziałam mu, że mam tylko 10 rupii i więcej nie dam. Najpierw powiedział "No problem"...
...potem przedstawił mi, jak to z mojej ręki można wywnioskować, że silna ze mnie kobieta, dobre ciało (ach, te dłonie, tak wiele mówią! ;)), a kiedy mu powiedziałam "Panie, niech mi pan coś o miłości lepiej opowie!", odrzekł, że za rok będę miała jednego kochanka, potem przypałęta się drugi i dopiero będę miała problem. A przynajmniej tyle zrozumiałam, bo jego hinduski akcent nie pozwalał na wiele :D
Następnie mój wróżbita ażądał więcej niż 10 rupii, bo za to nawet jedzenia sobie nie kupi. Ja jednak, nauczona od 10 minut wystarczająco dużo asertywności, by się tym nie przejąć, kulturalnie go olałam.



Po przygodzie z wróżbitą zaraz znalazł się inny, podstarzały Hindus, który poprosił Mary o pozowanie do portretu - wszakże jest artystą! Ciągle miałyśmy dużo czasu, więc się zgodziła (pytając mnie szeptem w międzyczasie, czy musi za to płacić). Tak oto pozowała do portretu, a za "artystą" zgromadził się całkiem spory, hinduski funclub.



I tak Mary pozowała, a ja zajrzałam "artyście" przez ramię - portret był naprawdę brzydki. Powiedziałam Mary, że przecież nie musi za niego płacić, bo to on ją poprosił o pozowanie, a ta rozczuliła się nad biednym losem artysty. Już miałam zrobić jej wykład nt. hinduskich naciągaczy, gdy z galerii wyszła jakaś kobieta i zaczęła krzyczeć na Pana Artystę, aż go przegoniła. Sprawa portretu automatycznie się rozwiązała, a Amrita akurat wychodząca z galerii poinformowała nas, że takich Panów Artystów jest tu mnóstwo - naciągają na ten artyzm turystów, wyznaczając im horrendalne kwoty za portret - nawet do kilku tysięcy rupii (gdzie 1000 rupii to 60 zł).

Indie. Asertywność. Tyle :D

Po wizycie w galerii ruszyłyśmy na Colaba Market na zakupy - to dłuuuuga ulica, której budynki i chodnik obciążony jest wszelkiej maści straganami. Miejsce, które musi odwiedzić każdy turysta w Bombaju. Tu po raz pierwszy w Indiach widziałam całkiem sporo białych ludzi.
Na zakupy dałyśmy sobie 2 godziny, po czym się rozdzieliłyśmy na mniejsze grupki, spotykając się przy poszczególnych sklepach.
W jednym z pierwszych sklepów wpadłyśmy z Mary w szał kupowania pumpów - różowo-fioletowo-białe, kwieciste spodnie wytargowałam za 280 rupii (Amrita powiedziała nam, że rozsądne ceny wahają się od 200 do 300 rupii). Zaraz po wyjściu ze sklepu napadł mnie sprzedawca bębnów, pokazując mi, jak wspaniały jest bębenek, który sprzedaje, z podwójną membraną i regulacją sznurków ją przytrzymujących w taki sposób, żeby bęben wydawał inny dźwięk. Przypomniałam sobie o kilku osobach, które prosiły mnie o kupno bębnów, a potem wyobraziłam sobie mojego brata z takowym uroczym bębenkiem. W końcu nie znam nikogo, kto by nie uległ Magii Bębenków, jeśli już raz ich dotknie i zacznie grać. Sprzedawca zauważył, że podoba mi się pomysł zakupienia bębna. I stało się - bez większego wahania kupiłam go za 500 rupii (nieco ponad 30 zł). No bo w końcu byle jaki bębenek w Polsce tyle kosztuje, prawda?

...Jak się okazało, w Polsce może - ale nie w Indiach. Podczas odkrywania Colaba Market natknęłam się na około 30 identycznych sprzedawców, oferujących mi takie same bębenki. Kiedy powiedziałam, że mam już, że kupiłam, spytali, za ile. 500 rupii? Pani, to ja dam pani ten do kompletu za 200!
200 rupii? Czyli wart jest jakieś 100? Rwa mać, ale byłam na siebie zła. Poczułam się totalnie jak biały turysta, którego wszyscy, krótko mówiąc, robią w jajo :D
Ale wydanie 500 rupii na samym początku wyprawy było pierwszym i miejmy nadzieję ostatnim błędem handlowym, jaki popełniłam w Indiach. Żeby odreagować moją złość, targowałam się ostro i zawzięcie z każdym sprzedawcą, który posiadał towar, jakim byłam zainteresowana ja albo Mary. I tak kiedy Mary stwierdziła, że musi sobie kupić pasek do spodni, bo zapomniała z domu, stanęłyśmy przed stoiskiem z paskami.
M: Ile ten pasek?
S: 350 rupii, madame.
J: 350 rupii? Chyba pan żartuje! To strasznie drogo. <stwierdza fakt, zdecydowanie patrzy sprzedawcy w oczy i czeka> No, to trudno...
S: Ej ej, zaraz, zaraz! To ile jesteście w stanie dać?
M: <wahanie>
J: <ostro i zdecydowanie> 100 rupii. (nawet nie wierzyłam w to, że taka cena jest realna: bardziej chciałam wyładować swoją białą turystyczną frustrację za moje wydane 500 rupii)
S: 200.
J: 120.
S: 180.
J: 150 to moje ostatnie słowo i więcej na pewno nie dam.
S: <patrzy w oczy, czeka chwilę, sprawdza czy na pewno więcej nie dam>
J: <na pewno więcej nie dam i koniec, bo wydałam 500 rupii i jest mi z tym źle, nikt mnie nie kocha i świat jest okrutny>
S: Dobrze, 150!

Po odejściu od stoiska:
M: Ty zwierzaku handlowy!
J: Hihihi. :D

Przemierzając kolejne stoiska z rozmaitościami zobaczyłam, jak wygląda handel w Indiach. Idziesz sobie jak gdyby nigdy nic, a tu ktoś Ci oferuje szal. Oczywiście jedwab, niesamowite coś co musisz mieć, blablabla. Jednak Ty nie jesteś ani trochę zainteresowany szalami, bo w domu razem z mamą macie miliony rozmaitych, 3 razy ładniejszych apaszek, szali i szalików, dlatego idziesz dalej oglądając inne towary. Kiedy więc sprzedawca idzie za tobą i angażuje się niesamowicie w sprzedanie Ci swojego towaru, z uśmiechem odpowiadasz "Nie, dziękuję". Wtedy zwykle oferuje cenę o 100 rupii niższą. "Nie, dziękuję, nie potrzebuję". "Ale to na prezent, wspaniały szal!". Dochodzi do Twojego umysłu myśl, że może faktycznie komuś by taki szal kupić. Pytasz, ile za niego. Sprzedawca nie obniża ceny, bo widzi Twoje zainteresowanie - słysząc cenę (400 rupii) i patrząc na szal jeszcze raz stwierdzasz, że naprawdę jest brzydki i nie chciałbyś czegoś takiego dostać w prezencie. Mówisz więc "E, nie, za drogo" i usiłujesz odejść. Wtedy sprzedawca gotów jest obniżyć cenę do 200 rupii, cały czas nazywając Cię "madame" lub "sir", adekwatnie do płci. Jednak Ty nie chcesz tego pieprzonego szaliczka nawet za 100 rupii, więc zniecierpliwiony odchodzisz, bo właśnie odkrywasz, że indyjskiego sprzedawcy po prostu nie przegadasz i mimo, że chciałeś zachować szacunek, jedynym wyjściem od kupna szalika jest zdecydowane pójście dalej bez odwracania się. A więc jeszcze raz: Indie = nauka asertywności. Inaczej zdecydowanie grozi Ci bankructwo. Szczególnie, jeśli jesteś biały, masz blond włosy, niebieskie oczy i jesteś kobietą :D
Równomiernie ze straganami i sklepikami lokalnymi, na Colaba Market znajdowało się wiele znanych nam, droższych, międzynarodowych marek: Adidas, Reebok, United Colors of Benetton... Mnie jednak, jako naczelną wielbicielkę ciucholandów i małych, klimatycznych sklepików z towarem rzadko dostępnym w sieciówkach, sklepy markowe nigdy szczególnie nie pociągały. Rozglądałam się więc za potencjalnym prezentem dla Mamy (skoro dla brata już miałam), jednak nie mogłam znaleźć nic odpowiedniego. Wszelkie towary nie były jednak najlepszej jakości, a te w 'lepsiejszych' sklepach miały z kolei zdecydowanie wygórowane ceny. Zdałam sobie sprawę, jak turyści i ich głupota napędzają gospodarkę Indii.
W pewnym momencie podszedł do mnie ubrany w hinduskie szaty gość, chwytając mnie za dłoń i umieszczając w niej białe, małe kuleczki. "Take my blessing, madame!", powiedział, a ja od razu wyczułam, że to blessing będzie mnie kosztować. "Nie mam pieniędzy i nic za to nie zapłacę", odpowiedziałam zdecydowanie. Odpowiedział "No problem" i zaczął mi wiązać na nadgarstku nitki z czerwonej i żółtej muliny. Czerwone światełko w mojej głowie zaczęło dawać o sobie znać. Jak się okazało, słusznie - kiedy z dziwnym uśmiechem na twarzy spytał, czy jestem zamężna, zdecydowanie stwierdziłam "koniec tego". Odpowiedziałam "no way, no way!" i uciekłam. Stwierdziłam, że trzeba jak najszybciej pozbyć się tego czegoś z ręki - na wszelki wypadek, tak będzie po prostu bezpieczniej. Jednak mulina była mocna, a ja dość spanikowana - spytałam więc najbliższego sprzedawcę o nożyczki i odcięłam więzy łączące mnie z "kapłanem". Mary stwierdziła, że to dość niemiłe z mojej strony - jak się potem jednak okazało, inne dziewczyny też spotkały takich "kapłanów". Po zawiązaniu muliny i krótkiej pogawędce informowano ich, że takie "blessing" kosztuje 200 rupii. One, zbyt dobrze wychowane żeby powiedzieć "nie", traciły 200 rupii na kawałek sznurka. Więc z dwojga złego wolę być niemiła niż wykorzystywana.
(późniejsza lektura przewodnika Lonely Planet informowała nas o wielu takich sytuacjach w Indiach. Należy ich unikać, ale przewodnik nie podaje sposobu - więc chyba każdy jest dobry, a to oznacza, że mój też :D)
Kiedy razem z Mary natknęłyśmy się na któreś z kolei stoisko z kompasami i lornetkami w miejscu, gdzie sprzedaje się głównie pamiątki ubraniowe i artystyczne, kolejny sprzedawca usiłował mnie naciągnąć na zakup stylizowanego na antyk kompasu. Z Beatlesami. Tak, taki tam antyk. Kiedy zapytałam ze śmiechem, dlaczego miałabym potrzebować kompasu albo lornetki, odpowiedział "żeby podglądać sąsiadów!". No tak. Pojechałam do Indii po to, by kupić lornetkę i podglądać sąsiadów :D
Wszyscy sprzedawcy prześcigiwali się w złapaniu klienta - tak więc po jakimś czasie zaczęło być to normalne, że podąża za nami zmieniający się tłum sprzedawców. Odkryłam też, że zasada "nie, za drogo" i odchodzenie dalej działa niesamowicie na moją korzyść, jeśli chciałabym się targować - wówczas sprzedawcy pytają "to ile?" i jest to drogą do godnego targowania. Gorzej jeśli, jak w moim przypadku, nie jest się zainteresowanym 70% proponowanego towaru.
Dobre wychowanie i europejskie standardy nie działają w Indiach. Nie można (a próbowałam!) grzecznie i z uśmiechem odpowiadać każdemu sprzedawcy "no, thanks", bo to po prostu nie działa. Po godzinie na Colaba Market ignorowałam napastujących mnie handlarzy z niezwykłą wprawą. Czy było im smutno? Ależ skąd. Są do tego przyzwyczajeni, a zresztą turystów tu jest tyle, że nie ma czasu się smucić - zaraz naciągnie się kolejną osobę.
Uświadomiłam sobie jednak, żeby nie popadać za daleko z tą moją ignorancją, kiedy z początku nawet nie odwróciłam się do mówiącej do mnie z tyłu osoby. Jak się okazało, nie był to żaden sprzedawca, a przyjemny czarnoskóry facet, który przyznał, że niczego nie chce mi sprzedać bo sam jest turystą - chciał tylko zapytać, skąd mam taką świetną kurtkę, bo chciał podobną kupić swojej dziewczynie, ale nie może tutaj takiej znaleźć w żadnym ze sklepów. Odpowiedziałam mu z uśmiechem "Poland is the answer!" i po krótkiej rozmowie każde z nas ruszyło w swoją stronę.
Gdzieś mniej więcej w połowie drogi do umówionego z dziewczynami punktu spotkania pojawili się żebracy - a kto obcował ze mną w Polsce wie, jak niesamowite mam na nich uczulenie. Lonely Planet i wszystko, co o Indiach czytałam, mówiło jasno i wyraźnie: NIE dawaj pieniędzy żebrakom, uodpornij się na to. Jeśli musisz już coś dać, daj jedzenie, ale nie pieniądze - uczysz ich w ten sposób lenistwa w kraju, gdzie tyle ludzi tak cholernie ciężko pracuje na każdą miskę ryżu, ćapati czy dosę. Dla mnie nie był to zbyt duży problem, uodpornić się - a tak przynajmniej myślałam sobie jadąc do Bombaju. Ale kiedy małe, 5-6 letnie dziewczynki z zaciętym wyrazem twarzy łapią Cię za rękę, pokazując na swoje usta, a Ty starasz się wyrwać rękę i odpowiadasz "no", one się tym nie przejmują. I będą szły za Tobą przez 20 metrów, upierdliwie bijąc i klepiąc Cię po rękach. Poziom mojej irytacji na 19. metrze może jest okrutny i może faktycznie nie mam serca, ale to po prostu doprowadza mnie do szału. Nawet w Polsce zdarzało mi się kupić kanapkę (czyli może jednak mam jakieś serce i uczucia) bezdomnemu, który siedział cicho, a nie temu, który podchodził i wymuszał na mnie 'bycie dobrym' rozmaitymi argumentami. Znacznie chętniej pomagało mi się też osobom, które uczciwie miały tabliczkę "Zbieram na piwo" - pamiętam, jak raz podeszła do mnie grupa, jakby to starsze panie mogły określić, wesołych młodych mętów społecznych (wyglądających na bezdomnych anarchistów) i powiedzieli uczciwie, z uśmiechem: "Cześć, słuchaj, zbieramy na imprezę dzisiaj bo kolega ma dzisiaj urodziny i nie mamy za co pić. Może mogłabyś nas jakoś wesprzeć pod tym względem? Jeśli nie to spoko, wszystkiego dobrego". I wtedy chętnie wyciągam z portfela tyle, ile mogę dać, czyli jakąś piątkę, życzę im udanej imprezy i wymieniamy uśmiechy, a oni żegnają mnie słowami "Wypijemy Twoje zdrowie!".
Natomiast jeśli chodzi o żebrzące osoby niepełnosprawne, tu sprawa jest bardziej złożona. Te osoby naprawdę potrzebują pomocy - ale czy tak naprawdę moje drobne są im w stanie pomóc tak, jak tego naprawdę potrzebują?

Małe żebrzące dziewczynki nie wywołują we mnie jednak uczuć innych niż irytacja. Oglądałam wiele filmów o dzieciach Bombaju pracujących, np. sprzedających kwiaty na ulicy - i uwierzcie mi, gdybym takie dziecko zobaczyła, na pewno kupiłabym dużo kwiatów. Jednak klepanie mnie po ręce nie działa.
Same władze szkoły ostrzegały nas, by podróżując po Indiach nie dawać pieniędzy dzieciom - większość z nich ma nad sobą kogoś, kto "zaopiekuje" się tymi pieniędzmi. Dziecko ich nawet więcej nie zobaczy.

Ja i Mary z zakupami uwinęłyśmy się stosunkowo szybko - plan był taki, że po 2 godzinach zakupów mamy jeszcze godzinę na jedzenie. Jako że nie chciałyśmy wydawać za dużo pieniędzy, ruszyłyśmy do McDonalda - jedzenia ulicznego na straganach nie było (bo to przecież turystyczna ulica), knajpki wyglądały na mocno turystyczne względem cen, a McD w Indiach jest naprawdę tani. Za 150 rupii najadłyśmy się po uszy, a nawet trochę zostało. Wychodziłyśmy z lokalu kłócąc się, kto zje frytki, gdy gdzieś z boku wyłoniła się kolejna mała dziewczynka, wyciągając rękę po pudełko z frytkami. Bez zastanowienia oddałam jej ów pudełko, a Mary oddała colę - dziewczynka zniknęła, a do nas dopiero dotarło, że ktoś właśnie dojada po nas resztki. I dwie myśli: jak smutne to jest, a z dwojga złego jak genialne, że jedzenie się nie marnuje. I że nawet bez wydawania dodatkowych pieniędzy mogę komuś pomóc. Chociaż tutaj znowu pojawia się kwestia moralna - czy to naprawdę powinno być tak, że ja, Biały Człowiek, daję dojeść resztki swojego jedzenia żebrakom i jeszcze się cieszę, że pomagam?

Po lunchu udałyśmy się z Mary na drugą stronę ulicy - zdecydowanie mniej obłożona sklepami, mniej turystyczna, mniej zaludniona. Wymieszane skrajnie prawdziwie indyjskie sklepy z luksusowymi lokalami sprzedającymi pamiątki i drogie ciuchy. Jak rozpoznać drogi lokal w Indiach lub miejsce, gdzie ludzie mają dużo pieniędzy? Klimatyzacja będzie działać tak intensywnie, że aż będzie Ci zimno. Na ulicznym straganiku kupiłyśmy papierosy, które tak chciałam przywieźć do Polski w formie indyjskiej atrakcji - te z liściem zamiast bibułki, bo dla mnie osobiście to kosmos.
Z powodu gorąca kupiłyśmy także pepsi w puszkach ze słomkami i tak pijąc, oglądałyśmy towary. Gdy moja puszka była już pusta, poczułam kolejne klepnięcie w rękę. Ręka zaczęła wskazywać na moją puszkę. "It's empty", powiedziałam, machając puszką by pokazać, że nic w niej nie ma. Ręka jednak wciąż chciała puszkę, więc jej dałam. Nie wydawała się zrażona tym, że nic w puszce nie ma. I uciekła.

Na przejściu dla pieszych w jednej z uliczek zobaczyłyśmy coś, co było tak dziwne, że przyszło mi do głowy nazwanie tego indyjskim cyrkiem. Kobieta uderzała dłońmi w bęben, a nad nią, na konstrukcji mocno wątpliwej pod względem bezpieczeństwa, stąpał po linie chłopczyk z tyczką. Prawdopodobnie miało to zachęcić turystów do dawania pieniędzy.
...Indie.



Kiedy zaczepił mnie jakiś gość, patrząc na mnie dziwnym wzrokiem i mówiąc "I think you need a good banana", stwierdziłam, że zdecydowanie nadszedł czas na powrót na bardziej turystyczną stronę ulicy. To niesamowite, jak ten kraj pełen jest kontrastu - jak przyjazny i cholernie niebezpieczny bywa w przeciągu 10 minut, jak luksus i totalny syf są obecne na jednej ulicy, jak bogaci Hindusi w Raybanach i leżący na ziemi bezdomni mijają się bez wymienienia jednego spojrzenia, gdzieś pomiędzy turystami robiącymi zdjęcia.

Po telefonie do Amrity dowiedzieliśmy się, że jest w restauracji, której nazwy nie pamiętam. Próbowałyśmy znaleźć ową restaurację, ale zamiast tego trafiłyśmy do kilku sklepów znajdujących się na uliczkach prostopadłych do głównej ulicy - w tym do perfumerii. Jeszcze zanim dotarłam do  Indii, chciałam kupić tutaj jakiś zmysłowy, indyjski zapach. Wylądowałyśmy więc w godnie urządzonym, ale w mało turystycznym stylu miejscu, gdzie naprawdę czuło się Indie. Sprzedawca poprosił nas o zajęcie wygodnych foteli i zapytał, jakiego dokładnie zapachu poszukujemy. Powiedziałam, że szukam czegoś słodkiego, ale jednocześnie nie cukierkowego, a bardziej oryginalnego. Z pokazanych kilku zapachów naprawdę trafił do mnie zapach o nazwie Atter Malika. Jak się okazało, mała buteleczka kosztowała 200 rupii, więc stwierdziłam, że mogę sobie na to pozwolić.
Resztę czasu, jaka nam na Colaba Market pozostała, spędziłyśmy na lemoniadzie i podsumowaniu zakupów w cafe Mondegar. Przyjemna, choć ciasna knajpka z miłą obsługą i dobrą muzyką. Gdzieś za nami grała szafa grająca, a przyjemnie podchmielony Hindus śpiewał razem z nią "Girls just wanna have fun". Niesamowity klimat sprzyjał naszym rozmyślaniom na temat MUWCI, naszej obecności w Bombaju i tego, co nasz czeka.
Cafe Mondegar od środka


To właśnie pod Cafe Mondegar zebrałyśmy się z dziewczynami po zakupach, a następnie cała nasza grupa z powrotem zapakowała się do autobusu. Cel? Gateway to India!
Ma to coś nawet swoją polską nazwę, ale Brama Indii brzmi jakoś tak... jakoś nie tak. Zbudowana przez Brytyjczyków w 1911 roku na cześć wizyty króla Grzegorza V i ukończona w roku 1924, ironicznie została użyta do uczczenia pożegnania mieszkańców Wielkiej Brytanii, kiedy Indie ogłosiły swoją niepodległość.
Gateway to India mieści się tuż obok hotelu Taj Mahal - najbardziej luksusowego hotelu w Bombaju, gdzie sypiają wszystkie gwiazdy Bollywoodu, a cena za noc zaczyna się od 20 000 rupii - 1200 zł za noc, czyli jak na europejskie standardy nie jest tak źle. Część dziewczyn bardzo chciała wejść do środka, gdzie mieści się kilka luksusowych sklepów. Ja jednak jakoś nigdy nie rozumiałam fenomenu tych wszystkich luksusowych hoteli - raz w życiu zdarzyło mi się spać w czterogwiazdkowym hotelu w ścisłym centrum Brukseli i nie widziałam w tym nic szczególnie pociągającego. Owszem, przyjemnie było dobrze zjeść, mieć dostęp do siłowni o 4 nad ranem tylko dlatego, że się tego zapragnęło i być obsługiwanym przez przemiłą obsługę, która, ponieważ dba o środowisko, upierze Twój ręcznik tylko wtedy, gdy zostawisz go na podłodze. Ale żyć tak całe życie? Pławienie się w próżności i luksusach tylko dlatego, że ma się na to pieniądze, nie jest dla mnie czymś szczególnie rozwijającym.
I znów - kontrast. Luksusowy hotel i podjazd do niego, a obok żebracy, biali turyści i sprzedawcy badziewia.
Jak się okazuje, próżność i luksus bywają także zabójcze - kilka lat temu w hotelu Taj Mahal przeprowadzono atak terrorystyczny, w wyniku wybuchu bomby zginęło kilkadziesiąt osób. Jak opowiedziała mi Amrita, gdy atak miał miejsce, wszyscy liczyli, leczyli i wieźli do szpitala osoby, które były klientami hotelu. Ranni żebracy nikogo zbytnio nie obchodzili.
Taj Mahal Hotel - stara część
Taj Mahal Hotel - nowa część, w której przeprowadzono atak
Rzeczami, które jeszcze rzuciły mi się w oczy, były obrzydliwie kiczowate karoce. Nie miało to nic wspólnego z tymi stylowymi na Rynku w Krakowie. Indyjskie karoce wyglądają tak:
(robione w biegu)


...albo jeszcze gorzej. Srebro, sztuczne kolorowe kwiaty, biedny koń i zwykle turyści w środku. Pełno również jest sprzedawców tak bezsensownych pamiątek, jak ogromne balony. Zastanawiałam się: kto to kupuje?



Po przejściu kontroli antyterrorystycznej przy wejściu na teren Gateway to India znów spotkało nas wiele sprzedawców wszystkiego: balony, zdjęcia z polaroidu, napoje... Jakaś uśmiechnięta młoda Hinduska z całą rodziną, również wyglądający na osoby spoza Bombaju, zapytała mnie, czy może sobie ze mną zrobić zdjęcie. Jakoś tak już mam, że kobietom bardziej ufam względem robienia sobie zdjęć ze mną, więc się zgodziłam.



I tak nadszedł czas na radosne, pamiątkowe zdjęcia. Pod tym względem jestem totalnie jak każdy turysta na świecie :D

spora część naszej grupy: od lewej Eden (Izrael), Pauline (Belgia), Aishwarya (Indie, Bangalore), Haruna (Japonia), Mary (Brunei), Amrita (Indie, Bombaj), ja, Lauren (RPA), Amelia (Malezja), Marie (Dania/USA)
dół od lewej: Ilayda (Turcja), Eunhee (Korea), Thy (Wietnam), Clara (Brazylia), Chi (Vietnam), Melisa (Malezja), Sohee (Korea), Tsatsuki (Japonia)



Razem z dziewczynami doszłyśmy do wniosku, że biali ludzie tutaj są wyjątkowo niemili: o ile z Hindusami wymienia się uśmiechy, spojrzenia, widać, że ci ludzie cieszą się życiem, o tyle biali turyści zwykle się nie uśmiechają, patrzą się dziwnie na innych i nie widać po nich żadnej radości z życia.
Amrita zachęciła nas do wycieczki promem po wybrzeżu - prom był śmiesznie tani, bo kosztował 60 rupii za półgodzinny rejs.


Rejs miał na nas przede wszystkim wpływ relaksacyjny po tym dniu pełnym szaleństw i sprzedawców. Siedzieliśmy patrząc na Bombaj, morze i wiatr we włosach, Amrita pisała swój pamiętnik, większość z nas nie rozmawiała - cisza była każdemu potrzebna. Obok nas o barierkę stała oparta hinduska para studentów - wprost emanowali szczęściem. Wymieniłam uśmiech z zakochaną. Lubię wymieniać uśmiechy z zakochanymi. A Hindusi uśmiechają się często.

Po postawieniu stopy na lądzie zadecydowałyśmy, że się rozdzielimy - część chciała zobaczyć sklepy w Taj, my z Mary chciałyśmy przejść się na spacer.
śledzone na każdym kroku - fot. Melisa
Ruszyłyśmy więc na bombajoznawczy spacer, a po drodze stwierdziłyśmy, że warto poszukać apteki - żeby całkiem wybić wszy, które Mary miała jakiś czas temu, trzeba raz na tydzień przez miesiąc umyć włosy szamponem antywszowym. Zapytałyśmy więc kilku osób o drogę (a w Indiach warto o to pytać, bo ludzie są naprawdę mili), minęłyśmy po drodze jakiegoś mężczyznę z palącą się brytwanną na głowie (Indie... na głowie to faktycznie się tu transportuje towary, ale palących brytwann jeszcze nie widziałam), aż w końcu dotarłyśmy do apteki. "Tani, dobry i działający szampon na wszy poproszę", powiedziałam, a sprzedawca kiwnął głową i zaprezentował mi jakiś. "I sądzi pan, że lepszego nie kupię?" "To jedyny szampon na wszy w Indiach, który naprawdę działa", odpowiedział ze śmiechem. Z takim marketingiem Mary kupiła dla siebie, a ja dla siebie - na wszelki wypadek :D
W drodze powrotnej minęłyśmy ludzi, których wcześniej zapytałyśmy o drogę. Kiedy zapytali nas, czy dotarłyśmy na miejsce, zrobiło mi się strasznie miło :)
Jak się okazało, dziewczyn na umówionym miejscu zbiórki pod hotelem jeszcze nie było - a że odczułam potrzebę toaletową, postanowiłam skorzystać z hotelowej na piętrze. Po godnym przejściu kontroli bagażu ruszyłam pewnym krokiem korytarzem wysadzanym marmurem ze wszystkich możliwych stron, mijając kryształowe żyrandole, czerwone dywane i wchodząc do windy z wykładziną.
Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że w życiu wiele rzeczy można osiągnąć odpowiednią pewnością siebie, a czasem nawet tupetem. Jeśli przejdzie Ci przez myśl, że ochroniarz hotelu może pomyśleć, iż nie jesteś gościem, nie daj tej myśli dojść do jego głowy - podejdź pierwsza, pewnym krokiem, łagodnym, acz zdecydowanym tonem zapytaj o drogę i nie bój się patrzeć w oczy. Zagadaj także na temat pogody, tego, że się całkiem pogubiłaś, nawiąż kontakt.
(tym sposobem kupując kiedyś szampana w sklepie monopolowym odbyłam 10-minutową, bardzo przyjemną pogawędkę na temat zalet szampana ruskiego nad francuskim, a o dowód nikt nie pomyślał, żeby mnie zapytać)
Tak więc za pomocą ochroniarza znalazłam toaletę i wymieniłam przyjazne "Good afternoon" z panią sprzątającą. Choć właściwie w budynkach o takim poziomie "pani sprzątająca" oznacza coś innego niż nam przychodzi na myśl. Pamiętam wizytę w Londynie w Harrodsie, gdzie po każdej osobie użytkującej toaletę taka oto pani sprzątająca wchodzi do toalety i dezynfekuje deskę, dokładnie wycierając tak, by następna osoba mogła skorzystać z kabiny w pełnym komforcie. W takich toaletach zawsze przy wyjściu znajduje się miseczka na napiwki - możesz, nie musisz, ale po takim traktowaniu aż chce się je dawać.
(potem człowiek przyjeżdża do Krakowa i idzie do Galerii Krakowskiej, gdzie toaleta nie ma nic wspólnego z Harrodsem czy hotelem Taj Mahal, a tabliczka informuje nas, że "sugerowana dobrowolna opłata wynosi 0,50 zł". Polska.)

Po wizycie w Taj ruszyłyśmy autobusem na Marine Drive - przeto Bombaj jest miastem plażowym. W drodze zrobiło się już ciemno, a gdy przejeżdżałyśmy z tyłu Taj Mahal, zobaczyłam coś, co wyjątkowo zrobiło na mnie wrażenie - hotel oświetlony nocą wyglądał tak, jakby ktoś polewał go rozżarzonym złotem. Niesamowita sprawa. W planach miałyśmy konsumpcję lunchu, ale jak to zwykle bywa w większej grupie, podzieliłyśmy się na dwie grupy - choć Amrita przekonywała część osób do hinduskiego jedzenia z ulicy (ale DOBREJ i zaufanej ulicy), nie dały się przekonać i poszły do znajdującej się po drugiej stronie ruchliwej drogi lodziarni.
Ja ruszyłam z Amritą i częścią dziewczyn, by spróbować tego hinduskiego jedzenia, dopóki jestem z kimś, kto jest mi w stanie zrozumiałym (!) angielskim opowiedzieć, co dokładnie jem.
Zamówiłyśmy więc mieszankę warzywną z bułeczkami (dużo rzeczy się tu je z bułeczkami, ale zapomniałam nazwy potrawy). Było to całkiem niezłe, ostre i smaczne, ale sprzedawca ewidentnie usiłował nas oszukać i policzył Amricie 2 razy więcej, powołując się na drugi cennik. Usiłowała się kłócić, ale po chwili przestała - takie sytuacje zdarzają się często i rzadko można coś zrobić, bo policja czuwa. Oczywiście nie nad tymi, co trzeba.
Cała sytuacja z oszustwem popsuła mi humor, a Amrita z Aishwaryą spróbowały czegoś wybitnie hinduskiego, czego nie pozwoliły mi zjeść, bo na pewno bym się pochorowała. Posłuchałam więc, ale doszłam do wniosku, że może nadszedł czas na lody. Powiedziałam im więc, że widzimy się w lodziarni i ruszyłam sama do oddalonej o jakieś 250 metrów lodziarni.
Musiałam przejść przez słabo oświetloną plażę i dopiero, jak z niej wyszłam, zdałam sobie sprawę, że nie ma opcji, bym przeszła przez ulicę sama. Nawet jeśli miała kierunki jazdy oddzielone pasażem, na którym można się zatrzymać, była dwu- czy nawet trzypasmowa i właśnie rozpoczynały się godziny szczytu. Nie miałam pojęcia, jak dziewczyny przez nią przeszły, ale byłam pewna, że przeszły - nie było ich nigdzie widać. Patrzę w lewo - nikogo. Patrzę w prawo - jakiś podejrzany facet idzie w moją stronę. Myślę sobie "cholera jasna, trzeba stąd się ruszyć". Ulica nie była najlepiej oświetlona, auta jechały jedno za drugim, a gość powiedział do mnie "good evening madame". Oddaliłam się bez słowa o 20 metrów w nadziei, że w międzyczasie zrobi się przejście między tymi cholernymi autami, ale nie było o tym mowy. A przecież nie wrócę do dziewczyn na plaży, bo mi się zwyczajnie nie chce i na pewno jest stąd jakieś wyjście. Swoją drogą, przechodząc przez ulice w Indiach zawsze czuję się jak te żabki w grach komputerowych na windowsa 95, kiedy w grafice 2d trzeba było przeprowadzić je przez ruchliwą ulicę. Jak żabkę przejechał samochód, to się ginęło i trzeba było przechodzić od nowa.
Nigdy nie lubiłam tej gry.
Mężczyzna, który 20 metrów temu mnie zagadał, właśnie się ze mną zrównał. Miał jakieś 23 lata, uśmiechał się. Lampka w mojej głowie była w gotowości.
- Czy potrzebujesz pomocy z przejściem przez jezdnię, madame?
Jasna cholera. Trzeba myśleć szybko: opcje jest kilka. Albo spróbuję przejść przez ulicę sama i zginę pod kołami indyjskiej rikszy (albo, aua, autobusu), albo spławię tego gościa i ktoś prędzej czy później zgwałci mnie w tych ciemnościach, albo też zaufam gościowi i przejdziemy przez ulicę. Potem albo mnie zgwałci i zamorduje, albo tylko zgwałci, albo wszystko skończy się dobrze.
Żałowałam, że przerabialiśmy na lekcjach rachunek prawdopodobieństwa przed exeatem, bo nie wróżył na moją korzyść :D
- Ok, dam Ci 10 rupii jak mi pomożesz przejść przez tę pieprzoną jezdnię!
- Ok, pomogę Ci, ale ja nie chcę pieniędzy. Daj rękę.
Niepewnie chwyciłam jego dłoń, rozważając w głowie scenariusze mojej śmierci w indyjskich zaułkach. Jednak jego uścisk był pewny, ale nie silny - i nawet sam powiedział, że "Ok, teraz będę po Twojej prawej, więc jak nas przejedzie to mnie pierwszego" - czyli główną zasadę wyznawaną przeze mnie w Indiach :D I kiedy tak przechodziliśmy przez dwupasmówkę szybkiego ruchu (nie wiem jak, bałam się patrzeć) trzymając się za ręce, stwierdziłam, że gdyby chciał pieniędzy, to byłoby dobrze wydane 10 rupii.
Kiedy jednak zatrzymaliśmy się na pasażu między kierunkami jezdni, pomyślałam sobie "cholera jasna! Trzymam się właśnie z obcym facetem za ręce w Indiach - kto wie, co to u nich znaczy? Może już jesteśmy postrzegani jako para i jak mnie gdzieś zaciągnie, to nikt nie będzie miał nic przeciwko?"
- Jestem Radż i tak jak mówiłem, nie chcę pieniędzy, I want to make friends. Jak masz na imię? Dokąd idziesz?
No cholera jasna, przyjaciół. W głowie miałam już tylko i wyłącznie czarne scenariusze, ale widziałam lodziarnię oddaloną o jakieś 20 metrów. Stay calm...
- Sonia, i właśnie idę do tamtej lodziarni, o, tam. Czekają na mnie przyjaciele! - ostatnie słowo prawie wykrzyczane, bo pamiętałam te wszystkie lekcje samoobrony i unikania potencjalnych niebezpieczeństw. "Zaznacz, że ktoś na Ciebie czeka. Zacznie się martwić i Cię szukać, jeśli nie dotrzesz na czas".
- I want to make friends, więc Cię tam zaprowadzę za darmo! A w ogóle to wyglądasz ślicznie w tej sukience.
...Strużka potu spływa mi po plecach. I wtedy wpada mi do głowy pomysł.
- Dziękuję. Ale wiesz, że ja jestem zamężna?
- O! Ale ja Cię nie kocham, bo nie mogę Cię kochać, bo jesteś zamężna. I just want to make friends.
Docieramy do CHODNIKA.
- O, no tak. Dziękuję! Paaapapapapapapapapa - i prawie że biegnę do lodziarni, od razu uciekając na wyższy poziom, na wypadek, gdyby mu przyszło do głowy się zaprzyjaźniać. Teoretycznie czysto przyjazny człowiek. Ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Na odgonienie tych stresów musiałam kupić sobie truskawkowego smoothie. Czasem po prostu trzeba sobie zafundować truskawkowego smoothie.
Po wizycie w lodziarni ruszyłyśmy busem na oddalony o 10 minut jazdy inny, bardziej malowniczy kawałek Marine Drive - tam, choć już praktycznie padałam na pyszczek, zrobiłyśmy sobie mnóstwo zdjęć.


W autobusie powrotnym byłyśmy niesamowicie padnięte. Nie przeszkodziło nam to jednak w śpiewaniu "TUNAAAAAJT ŁI AR JANG" na cały głos :D
Po powrocie do Amrity późnym wieczorem czekała na nas cola i batoniki. Kiedy Twoja hinduska host family oferuje Ci Milky Way'e i Marsy to wiedz, że jest to conajmniej wspaniała hinduska host family :D
Wszystkie byłyśmy tak padnięte, że usnęłyśmy szybko.

Niedziela rozpoczęła się tym samym irytującym procedensem związanym z marnowaniem ogromnych ilości czasu na nierobieniu niczego.
Kiedy w końcu wszystkie się ogarnęłyśmy, padła decyzja: dzisiaj luźniejszy dzień, więc jedziemy do Global Pagody, a potem na zakupy kampusowe (czyt. jedzenie).
Aby dotrzeć do GP, trzeba wsiąść na prom na jednej z bombajskich plaż.



Czymże jest Global Pagoda? To buddyjska świątynia, o której nigdy nie słyszałam. Wzniesiona stosunkowo niedawno, wygląda mniej więcej tak:


Jak się okazało, na tej samej wysepce znajduje się park rozrywki i park wodny. Buddyzm w harmonii z cywilizacją, jak widać :D
Global Pagoda to centrum medytacji buddystów - i tych początkujących, i tych zaawansowanych, którzy porzucili wszystkie swoje ziemskie więzy i przyjechali tu medytować. Dla zwykłych śmiertelników dostępna jest do zwiedzania ogromna sala na parterze, gdzie przez szybę można obserwować medytujących w środku sali ludzi. Jak poinformowała mnie Amrita, można się również zapisać na 10-dniowy kurs medytacji, całkowicie za darmo i z wyżywieniem. Może to jest jakiś pomysł na jakiś czas wolny podczas mojego pobytu w MUWCI?
Wszyscy w świątyni byli dla mnie niesamowicie mili. Nie wiem, czy to kwestia włosów, skóry czy tego, że naprawdę byłam zainteresowana tematem i nie chciałam być tylko plądrującym wszystko fleszem turystą. Gdy przewodnicy dowiedzieli się, że jesteśmy tutaj sporą grupą, zaprosili nas na darmową, 20-minutową medytację.
Moja przygoda z buddyzmem rozpoczęła się... bardzo przyjemną drzemką na siedząco do kojącego głosu pana z głośników, który kazał mi się zrelaksować i nie myśleć o niczym. Ja prawie nigdy nie śnię, więc osobiście uważam, że dobrze się spisałam :D





Kiedy zakończyłyśmy zwiedzanie, udałyśmy się do znajdującej się tam stołówki. Amrita poinformowała nas, że jedzenie tu jest naprawdę bezpieczne. Zamówiłam coś, co myślałam, że jest dosą, ale okazało się trzema pseudopizzowymi placuszkami z nadzieniem dosowym. Jedząc rękami w sposób indyjski i popijając sokiem arbuzowym zdałam sobie sprawę, że zaczynam być naprawdę niezła w tym sposobie konsumpcji :D


Aishwaryi i Pauline udało się zamówić gigantyczną dosę. Tak oto powstało to niedorzeczne zdjęcie pokazujące radość jedzenia :D


Po kilkugodzinnej wizycie w Global Pagodzie ruszyłyśmy na zakupy. Teoretycznie Amrita poinformowała nas, że jedziemy do supermarketu, ale w istnienie takowych posiadających rozsądne ceny nikt nie wierzył. A tu niespodzianka: Hypercity to prawdziwy, porządny, duży supermarket ze wszystkim, co tylko Ci się zamarzy! Ceny bez targowania, promocje, towar na półkach, możliwość porównania jednego z drugim - nawet sobie nie zdawałam sprawy, jak za tym się stęskniłam. A na samym wejściu, coby dodać tej scenie nieco pufności, ogromne, dmuchane Oreo leżące na półkach i reklamujące ten zacny produkt. Zabiło mnie to totalnie, ale się nie przemogłam - i nie kupiłam :D



Ponieważ nasza wspaniała bombajska przygoda kończyła się następnego dnia, czułam się zobowiązana do kupna bombonierki z Cadbury dla rodziców Amrity. Punkt pakowania prezentów (za darmo, o, jak mi tego brakuje w większości sklepów w Krakowie) uświetnił sprawę.

Kolacja w domu Amrity była moją najpyszniejszą kolacją w Indiach - jak się potem okazało, rodzice mojej cudownej hostczyni (:D) wynajęli na ten nasz ostatni wieczorny posiłek kucharza pracującego w Taj Mahal, żeby dla nas ją ugotował. Jedzenie było n.i.e.s.a.m.o.w.i.t.e.
W międzyczasie usłyszałam też historię ojca Amrity. Przyjechał do Bombaju z wioski, będąc w młodym wieku, mając przy sobie 100 rupii. Głodował, załapał się do pracy w fabryce komputerów... a teraz jest jej szefem. Typowo bollywoodzka historia.

Rodzice Amrity zamówili również do domu chłopców od malowania dłoni - tatuaże z henny na dłoniach, tzw. mehendi, są tu traktowane jak biżuteria. Podobnie jak bindi, znane nam wszystkim jako 'te takie hinduskie kropki na czole'.

Moje dłonie zostały ozdobione przez młodego chłopaka o wyglądzie zagubionego w świecie artysty. Miał niesamowicie długie rzęsy i bacznie mi się przyglądał podczas malowania. A z jego dłoni wychodziły rzeczy tak piękne, że sama byłam w szoku, jak dużo rzeczy można stworzyć w tak prosty i szybki sposób.
Dziewczyny zdecydowały się na tatuaże na dłoniach, łydkach i stopach - hennę należało zostawić na sobie na noc, najlepiej tak, by skóra nią pokryta nie dotykała niczego. Tak więc spałyśmy w naprawdę dziwnych pozycjach, jak najostatniejsze kaleki :D






Poniedziałek rozpoczął się wczesną pobudką: tata Amrity szedł do pracy i mieliśmy się już nie zobaczyć. Bombonierka wręczona, podziękowania przyjęte, życzenia wszystkiego dobrego przekazane w obie strony. :)

państwo Babu
Ostatnią rzeczą w naszym programie był wypad na bombajską plażę z prawdziwego zdarzenia, nieco oddaloną od miasta. Łyk morskiej inspiracji widać chyba na zdjęciach :) Polecam wizyty na pięknych plażach w poniedziałkowe ranki, gdy nie ma tam prawie nikogo.




Clara (Brazylia) i Marie (Dania)


Po drodze nad morze przechodziliśmy pod drzewem, które miało niesamowicie piękne kwiaty. Zatrzymaliśmy się także przy stoisku z kokosami - tzw. woda kokosowa (mlekiem tego nazwać nie można) jest tu dosyć popularnym napojem. Jak dla mnie, straszne paskudztwo :D



Po powrocie do mieszkania nadszedł czas na pakowanie, obiad i wyjazd. Słów podziękowań nie było końca, a droga powrotna zajęła nam o połowę mniej niż droga do Bombaju. Powrót na kampus i pożegnanie się naszej grupy upłynęło w atmosferze podobnej do tej, gdy wycieczka szkolna wraca i wszyscy wysiadają z autobusu, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, żeby odnaleźć się z powrotem w tej zwykłej rzeczywistości, nieporównywalnej z podróżowaniem.



A w pokoju na biurku czekała na mnie... przemiła karteczka od Wery :)
Czasem dobrze być z powrotem.



3 komentarze:

  1. Przypomniało mi się czekanie w kolejce do toalety we wspominanej Galerii Krakowskiej i wszyscy ci ludzie patrzący się dziwnie ze względu na Rozmowy Na Poważne Tematy, które właśnie prowadziłyśmy.
    <3
    Celu.

    OdpowiedzUsuń
  2. uwielbiam cię młoda <3

    w.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeee, będę jak Oskar z powieści "Blaszany bębenek" :D

    Sewer

    OdpowiedzUsuń